wtorek, 12 października 2010

Röyksopp - Senior

Płyty szczególnie polecane przez Farenheit

Koncept albumy rządzą się własnymi prawami. Mają własną historię, którą artyści starają nam się opowiedzieć za pomocą dźwięków. Są prawdziwym wyzwaniem zarówno dla wykonawcy jak i dla fanów jego twórczości.
Album „Junior” norweskiego duetu Röyksopp ukazywał młodzieńcze i bardzo nowoczesne spojrzenie na muzykę elektroniczną. Uzupełnieniem tego wydawnictwa, jak i filozofii, którą kieruje się zespół jest krążek „Senior”, który 13 września pojawił się na sklepowych półkach. Planowany od samego początku muzyczny dyptyk ma ukazać dwie strony muzycznych fascynacji Norwegów.
Na poprzednim wydawnictwie otrzymaliśmy porcję solidną nowoczesnych brzmień. Dominowały klubowe rytmy uzupełnione wokalnymi popisami zaproszonych gości. Album był taneczny, wesoły i pełen młodzieńczej werwy. Na „Juniorze” dominował styl grania do jakiego Sven i Torbjorn przyzwyczaili nas przez lata. „Senior” jest albumem dojrzalszym, mroczniejszym i sprawiającym słuchaczom więcej frajdy w obcowaniu z nim.
Z założenia jest on nawiązaniem do klasyki muzyki elektronicznej i artystów, którzy mieli największy wpływ na późniejsze dokonania grupy. Już w otwierającym album utworze „And the forest began to sing” otrzymujemy solidną dawkę dźwięków charakterystycznych dla dokonań mistrza ambientu, Briana Eno. Kolejne kompozycje tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że trafiliśmy w sam środek lekcji muzycznej klasyki. Nawet retrospektywa z „juniorowskiego” „Tricky Tricky” tu pojawiająca się pod nazwą „Tricky Two”, pomimo pędzącego i bujającego rytmu tonie w morzu krawtwerkowej aranżacji. Każda nuta, sekwencja dźwięków jest niczym bajka opowiadana przez dziadka swoim wnukom przy kominku. Na „Seniorze” dominują oniryczne melodie, pełne rozmarzonych pejzaży pełnymi garściami czerpiące z twórczości J.M. Jarre'a, Krawtwerk, Vangelis czy Tangerine Dream.
Kilka lat wcześniej, przy okazji premiery debiutanckiego „Melody AM” norwescy muzycy udowodnili, że świetnie odnajdują się zarówno w klimatach bliższych klubom jak i w nieco bardziej lirycznej odsłonie, a najnowsze dziecko duetu stanowi idealne potwierdzenie tej tezy.
Jeżeli ktokolwiek sądził, że muzyka elektroniczna jest po prostu banalna zabawą komputerem, to po przesłuchaniu najnowszego albumu Röyksopp zmieni swoje zdanie. Muzyczna dojrzałość, znakomity zmysł kompozytorski, które stały się wyznacznikiem sukcesu muzyków sięgnęła właśnie szczytu.
To nie jest album łatwy w słuchaniu i to może zniechęcać potencjalnego słuchacza. Wystarczy, jednak, dać mu szansę i zatopić się w nim. „Senior” to prawdziwy wykład z historii muzyki, pełen niespodzianek i ciekawostek.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Kultura klubowa

W czasie badań archeologicznych na terenie całej Polski, badacze odnaleźli identyczne kroniki. Zapiski owe opowiadały historię rycerstwa zamieszkującego nasz kraj przed wiekami i ich zwyczaje. Najprawdopodobniej są to fragmenty wielkiej legendy o polskim clubbingu.
I pojawił się na horyzoncie rumak prześwietny, w niemieckiej stajni wychowany. Oczy jego czarne niczym smoła strach i przerażenie siały w okolicy. Ryk jego dudniał z oddali jak bębny wojenne budził trwogę w okolicy. Po przybyciu na miejsce zsiadło z niego rycerzy kilku. Odziani byli w zbroje lśniące barwy najczystszej, białej. Ręce rękawicami mosiężnymi ozdobione równie jasnymi . Hełmy swe ściągnęli i żelem, co niczym księżyc w pełni, ludzi pod tawerną oślepili.
Pod tawerną, w okolicy najznamienitszą, zebrał się kwiat rycerstwa polskiego i panny najczystsze. Wielki turniej i trunki wyskokowe ich tu ściągnęły w ten sobotni wieczór. Tłumy tu zebrane swą różnorodnością umysł wprawiały w oszołomienie. Prawdziwa orgia barw na oczach gapiów się odbywała. Są rycerze młodzi, co ponad wojaczkę naukę na uczelniach pokochali. Zbroje swe porzucili na rzecz łaszków kolorowych i szalonych. Zwiewne tkaniny w odcieniach najodważniejszych, lateksami ozdobione wyraźnie ich od reszty odróżniały. Gdzieniegdzie herby rodowe można było ujrzeć, a herby te prześwietne i kraju całym rozsławione. Nu electro i electroclash ich godność znamienita. Tuż obok nich, klanem całym zebrany stał tajemniczy i mroczny tłum wojów. Grupa ta ortodoksyjna strasznie w swym zachowaniu jest, co trwogę budzi w sercach wrogów. Zbroje ich ogromne i, zdawało by się, niedopasowane do postury ich z hełmami połączone skrywają ich ciała. Oblicza swe w hełmach ukryli i z nikim, co tego wieczory tu przybył, słowa nie zamienili, gdyż niegodni byli w opinii ich. Ktoś drum and bassami i dubstepami ich nazwał, gdyż boje swe w rytmie straszliwych bębnów prowadzą, co strachem wrogów napełniają.
W czasie kiedy kronikarze najsprawniejsi obowiązki swe wypełniali i na karty historii owe zebranie przenosili raban powstał niesamowity. Otóż rycerze w zbrojach najjaśniejszych wieczora dzisiejszego zamęt i zachowanie niemoralne siać wśród społeczności zaczęli. Biegali niczym ogniem smagani, hałasu przy tym gwizdkami bojowymi robiąc. Panny nieczyste, co z rycerzom towarzyszyły, szaty swe miały skąpe i krzykliwe, że matki dziatwie swej oczy zasłaniać poczęły. Wśród grup tych jedna uwagę wszystkich przykuła. House fanami zostali nazwani, a zachowaniem swym poruszenie olbrzymie wzbudzili. W pary płci jednakowej wojowie i damy się łączyli, co szok i oburzenie niepotrzebne wywołało. Wrogość reszty wojowników zebranych raczej z niewiedzy i zacofania wynikała. Prawdą największą fakt jest owy, że ród to przyjazny i honorowy. Zbroje swe kolorami najpiękniejszymi zwykle przyozdobione mają, choć wielu bez rynsztunku pod tawernę tego wieczora przybyło. Ino w szatach białych z napisami przedziwnymi swą obecność zaznaczyli.
Armia jedna i prześwietna tego wieczoru się pojawić jeszcze miała, co barbarzyńcom z wyglądu podobna. Włosy długie i niedbale ułożone mają i zarost niczym u wikinga z północy. Mało o nich wiadomo, gdyż w tajemnicy życie swe prowadzą. Kronikarz, co w badaniach był najsprawniejszy, minimal techno imię im nadał. Wojowi to prześwietni mimo przydomku swego i wojaczkę od rana do rana ponad życie kochają.
Tak zebrany kwiat rycerstwa pod tawerną znamienitą sygnał do rozpoczęcia święta dał. Barmani niczym w ukropie się uwijali, by nikomu trunków fantazyjnych nie zabrakło, a i miejsce przy stole się znalazło. Wśród dźwięków, pomiędzy wojami hulającymi czarownicy starannie kroki swe stawiali. Cel ich jeden był i wszem znany, gdyż ziołolecznictwu i alchemii życie swe poświęcili. Wiedzę swą za srebrne monety sprzedawali, wizje magiczne dookoła roztaczając. Wodzirej, co zabawę prześwietną prowadził sprawny w sztuce tej trudnej był. Oburzenie zebranych wzbudzał skromności brakiem i językiem, którym wciąż przemawiać mu kazał. Zespół swój w małym pudełku schował w sposób magiczny, które pieśni znane i uwielbiane grało, co wzbudzało na twarzy zebranych grymas niesmaku.
Biesiada do słońca pierwszego promyku trwała. Wtedy też to opamiętania nadszedł czas i tawerna z chwili na chwilę bardziej opustoszała. Dzwony kościelne przyjazd biskupa ogłaszać zaczęły, a rycerze nasi ukochani, co życie w walce oddają na spoczynek upragniony się udali. Tak też legenda nasza końca dobiega. Opowieść o rycerzach, pannach i wspólnej hulance to była, co dla świata ciekawych powstała.

czwartek, 15 lipca 2010

Metaform - The Electric Mist

Płyty szczególnie polecane przez Farenheit

Mglista metamorfoza

Justice Aaron a.k.a. Metaform szturmem zdobył sobie sympatie fanów muzyki na całym świecie. Kilka znakomicie przyjętych EP-ek, zwieńczonych album „Standing on the shoulders of giants”, który stanowił kwintesencję wszystkiego, co do tej pory wymyślono w muzyce elektronicznej. Zgrabna zabawa samplami i konwencjami sprawiła, że na najnowsze dzieło Metaform „The Electric Mist” czekałem z olbrzymią niecierpliwością.
Pierwszy kontakt z płytą to niczym bliskie spotkanie z porzuconymi na polu grabiami. Zaskoczenie wielkie jak dziura budżetowa. Z głośników płynie miód, sypią się cukierki, a wszystko to w rytmie samplowanego bitu. Zabawa konwencjami i puszczanie do słuchacza muzycznego oka to już domena Metaform, do której przywykliśmy na jego poprzednich wydawnictwach. Na „Electric Mist” jest zupełnie inaczej.
W momencie, kiedy artyści kurczowo trzymają się twardo stylu wypracowanego na przestrzeni lat, bojąc się eksperymentować, Metaform pokazuje, jak to robić z klasą. Trzeba posiadać naprawdę olbrzymią odwagę, by zrobić tak radykalny i niespodziewany krok.
Pierwsze na co zwracamy uwagę to wokale. Justice stronił dotychczas od używania ludzkich głosów. Jeśli już były, posługiwał się samplami. Tym razem zdecydował, że sam obsłuży mikrofony i wesprze się efektem auto-tune. Niestety zasada „co za dużo, to niezdrowo” kolejny raz znajduje potwierdzenie. Prawie każdy wokal w pewnym momencie staje się uciążliwy i denerwujący jak stado komarów w namiocie. Na szczęście z odsieczą przychodzi melodyczne tsunami, które koi nasze nerwy. Sample pochodzące z nagrań m.in. Niny Simone czy The Art of Noise spotykają na drodze do naszych uszu dudniące bębny, splatając się z nimi niczym kochankowie w miłosnym uścisku. Cała ta słodycz wylewająca się z głośników nie pozwala pozbyć się wrażenia, że to strasznie popowy album. Jest łatwy, przyjemny i chwytliwy. Na szczęście jest to pop odpowiednio wyważony, całkowicie pozbawiony lejdigagowego kiczu i sztuczności.
Jeżeli po „The Electric Mist” spodziewacie się powtórki ze „Standing on the shoulders of giants”, to lepiej wydajcie pieniądze na bilety do kina, bo to nie jest płyta dla Was. „Eletryczna mgła” jest niczym książki „1001 jeden pomysłów na...”. Krążek pełen jest wariacji i zabaw w rytmach abstract hip hopu, chill`ującego drum and bassu, a nawet ambientu. Samplery, gitary, syntezatory wsparte wokalem samego Justice'a zabierają nas w podróż po krainie wiecznego szczęścia.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Gonjasufi - A Sufi And a Killer

Płyty szczególnie polecane przez Farenheit

Muzyka śmierci

Nauczyciel jogi zajmujący się profesjonalną dj'ejką? Ba, nawet nagrywający płytę dla kultowej wytwórni Warp, we współpracy z Flying Lotusem. Szalony jogin z pustyni Mohave zaprasza nas do swojego muzycznego świata.
Sumach Ecks pierwsze muzyczne kroki stawiał na undergroundowej scenie San Diego. Pierwsze wydawnictwa pełnymi garściami czerpały ze słonecznego hip hopu, dodatkowo okraszonego nutką psychodelii. W przerwach pomiędzy nagrywaniem, a kolejnymi sesjami jogi, Sumach grywał w klubach całej Kalifornii. Pewnie zginął by gdzieś w odmętach zapomnienia, gdyby nie gościnny występ na krążku „Los Angeles” Flying Lotusa. Pochodzący z Los Angeles producent zaprosił jogina do zaśpiewania w kawałku „Testament”, który przykuł uwagę szefów wytwórni Warp. Gonjasufi, gdyż pod takim pseudonimem ukrywa się Ecks, pod skrzydłami tej kultowej oficyny wydał najbardziej przewrotowy i niesamowity album 2010 roku.
Korzystając z muzycznej spuścizny Flying Lotusa i Gaslamp Killera, a także własnych wizjonerskich pomysłów nagrał muzyczną lekcję historii podlaną sowicie szaloną psychodelią. Krążek „A sufi and a killer” to wspaniała muzyczna wyprawa po najważniejszych gatunkach muzycznych. Pomysł, zdawało by się karkołomny i niemożliwy do wykonania, jednakże elementem, który wszystko doskonale spaja w jedną całość jest hipnotyczny wokal Gonjasufiego.
Rockowy riff („SuzieQ”), bluesowa zagrywka („Ageing”), a nawet soulowe odloty („Change”) brzmią niczym hipnotyzująca mantra oparta na tłustym bicie. Doskonałym uzupełnieniem tej mieszanki stanowią utwory „Kowboys & Indians”, nawiązujący do klimatów world music, psychodeliczny „Dust”, który sprawia, że unosimy się w powietrzu oraz utrzymany w funkowym duchu „Candylane”, napędzany cudownym basem. Brudne melodie oparte na abstrakcyjnie hip hopowym rytmie sprawiają, że czernieją nam uszy, pokrywając się niemożliwą do usunięcia warstwą audiofilskiej przyjemności.
Autentycznie wizjonerskie dzieło. Wspaniała fuzja łącząca hip hop i eksperymentalną elektronikę ze spuścizną muzyki z Delty Mississpi. Przytłumione brzmienie, wokalny flow, wspaniałe nawiązania sprawiają, że nawet Ron Kovic klęknął przed „A sufi and a killer”.

środa, 30 czerwca 2010

Break

Jak wielu zdążyło zauważyć, audycja "Farenheit" nie gości już na falach Radia Index. Niestety z powodu wielu różnych czynników zostałem zmuszony do zawieszenia programu na czas nieokreślony.
Blog ten służyć będzie teraz jako centrum kontaktu z Wami. Będę się starał obdarowywać Was w miarę regularnie moimi recenzjami, tekstami, relacjami, a także wszelakiego rodzaju spostrzeżeniami.
Stay tuned!

niedziela, 20 czerwca 2010

Xenia Beliayeva - Ever Since

Płyty szczególnie polecane przez Farenheit

Umcyk umcyk po rosyjsku

Kiedy świat muzyki został prawie całkowicie zdominowany przez facetów, a kobiety z konsoletą to wciąż widok egzotyczny, płyta „Ever Since” Xenii Beliayevy cieszy podwójnie. To nie tylko całkowicie „kobieca” produkcja, lecz również znakomite połączenie electro i techno.
O Xenii wiemy mniej więcej tyle samo co o lokalizacji Bursztynowej Komnaty. Jest to postać strasznie enigmatyczna, jednakże swoją karierą zdążyła już sporo namieszać. Jako dj-ejka występowała m.in. z Laurentem Garnierem, Kraftwerkiem i Arnaudem Cascherem. Na polu producenckim zasłynęła dzięki niesamowitym kompozycjom, w którym dominuje mroczna, ciężka atmosfera wzbogacana motorycznym rytmem oraz sporą dawką hałasu. Jak sama podkreśla nie boi się eksperymentów na polu muzycznym, gdyż ciągłe poszukiwanie idealnego brzmienia jest formą jej ekspresji. Jej debiutancki krążek, „Ever Since” wydany dla niemieckiej oficyny Shitkatapult, jest idealnym potwierdzeniem tych słów.
Od pierwszych taktów utworu tytułowego jesteśmy atakowani wybuchową mieszanka francuskiego, brudnego electro podkreślonego niemieckim techno-rytmem. Kawalkady syntezatorowych brudów układają się w malownicze pejzaże malowane kojącym głosem samej Xenii. Każda następna kompozycja to niesamowita porcja wykręconej muzyki tanecznej. Doświadczenie zdobyte na scenach klubów całej Europy przynosi wymierne efekty. Xenia posiada niesamowity dar wspaniałego łączenia przeciwległych biegunów muzyki elektronicznej w spójną całość. Niczym wytrawny artysta cyrkowy żongluje konwencjami i stylistyką, nie zapominając o głównym nurcie. Co rusz nasze uszy atakowane są delikatnym wokalem wspomaganym klawiszowym odjazdem charakterystycznym dla lat 80, by za chwilę uderzyć wręcz ambientowym chilloutem. W utworze „Know Me” dostajemy solidną dawkę wykręconego, kiczowatego electroclashu na dudniącym bicie. Utwór ten to nie jedyne nawiązanie do electroclashu na płycie. W kawałku „DNA” pojawia się królowa plastykowego brzmienia, Miss Kittin. Przy akompaniamencie tłustego basu i klawiszowych drabinek hipnotyzuje nas swoim wokalem.
Troszkę mi było wstyd kiedy natknąłem się na „Ever Since” po raz pierwszy, gdyż nigdy wcześniej nie słyszałem o Xenii Beliayevie i jej produkcjach. Jeszcze gorzej czułem się po przesłuchaniu zawartości krążka. Album rosyjskiej producentki to wspaniałe dzieło, bardzo odważne i zarazem znakomicie przemyślane. Pachnące synthpopowymi latami 80., którym wszczepiono rozrusznik pod postacią techno. Mieszanka wybuchowa, idealna na wieczorną, nielegalną imprezę w opuszczonej fabryce.

poniedziałek, 17 maja 2010

Faithless


Farenheit, 22 maja, godz. 22; Akademickie Radio Index 96fm i www.radio.uzetka.pl Faithless

Playlist:
Bluegrass - Faithless 00:03:45
God Is A DJ - Faithless 00:08:52
God Is A Beckham (The Bbc World Cup Theme) - Faithless 00:05:23
Insomnia - Faithless 00:09:34
I Want More Part 2 - Faithless 00:03:11
Lotus - Faithless 00:07:04
Miss You Less, See You More - Faithless 00:04:34
Mass Destruction - Faithless 00:04:44
Bombs - Faithless 00:04:31
No Roots - Faithless 00:05:24
Not Going Home - Faithless 00:07:31
One Step Too Far - Faithless 00:05:20
Thank You - Faithless 00:09:10
We Come One - Faithless 00:15:11
Insomnia (Benga Remix) - Faithless 00:04:18
Insomnia (Moody Mix) - Faithless 00:11:41
Salva Mea (Way Out West Remix) - Faithless 00:08:45
Flowerstand Man (Matty's Remix) - Faithless 00:04:58
Bring My Family Back (Paul Van Dyk Mix) - Faithless 00:08:55