czwartek, 15 lipca 2010

Metaform - The Electric Mist

Płyty szczególnie polecane przez Farenheit

Mglista metamorfoza

Justice Aaron a.k.a. Metaform szturmem zdobył sobie sympatie fanów muzyki na całym świecie. Kilka znakomicie przyjętych EP-ek, zwieńczonych album „Standing on the shoulders of giants”, który stanowił kwintesencję wszystkiego, co do tej pory wymyślono w muzyce elektronicznej. Zgrabna zabawa samplami i konwencjami sprawiła, że na najnowsze dzieło Metaform „The Electric Mist” czekałem z olbrzymią niecierpliwością.
Pierwszy kontakt z płytą to niczym bliskie spotkanie z porzuconymi na polu grabiami. Zaskoczenie wielkie jak dziura budżetowa. Z głośników płynie miód, sypią się cukierki, a wszystko to w rytmie samplowanego bitu. Zabawa konwencjami i puszczanie do słuchacza muzycznego oka to już domena Metaform, do której przywykliśmy na jego poprzednich wydawnictwach. Na „Electric Mist” jest zupełnie inaczej.
W momencie, kiedy artyści kurczowo trzymają się twardo stylu wypracowanego na przestrzeni lat, bojąc się eksperymentować, Metaform pokazuje, jak to robić z klasą. Trzeba posiadać naprawdę olbrzymią odwagę, by zrobić tak radykalny i niespodziewany krok.
Pierwsze na co zwracamy uwagę to wokale. Justice stronił dotychczas od używania ludzkich głosów. Jeśli już były, posługiwał się samplami. Tym razem zdecydował, że sam obsłuży mikrofony i wesprze się efektem auto-tune. Niestety zasada „co za dużo, to niezdrowo” kolejny raz znajduje potwierdzenie. Prawie każdy wokal w pewnym momencie staje się uciążliwy i denerwujący jak stado komarów w namiocie. Na szczęście z odsieczą przychodzi melodyczne tsunami, które koi nasze nerwy. Sample pochodzące z nagrań m.in. Niny Simone czy The Art of Noise spotykają na drodze do naszych uszu dudniące bębny, splatając się z nimi niczym kochankowie w miłosnym uścisku. Cała ta słodycz wylewająca się z głośników nie pozwala pozbyć się wrażenia, że to strasznie popowy album. Jest łatwy, przyjemny i chwytliwy. Na szczęście jest to pop odpowiednio wyważony, całkowicie pozbawiony lejdigagowego kiczu i sztuczności.
Jeżeli po „The Electric Mist” spodziewacie się powtórki ze „Standing on the shoulders of giants”, to lepiej wydajcie pieniądze na bilety do kina, bo to nie jest płyta dla Was. „Eletryczna mgła” jest niczym książki „1001 jeden pomysłów na...”. Krążek pełen jest wariacji i zabaw w rytmach abstract hip hopu, chill`ującego drum and bassu, a nawet ambientu. Samplery, gitary, syntezatory wsparte wokalem samego Justice'a zabierają nas w podróż po krainie wiecznego szczęścia.

poniedziałek, 5 lipca 2010

Gonjasufi - A Sufi And a Killer

Płyty szczególnie polecane przez Farenheit

Muzyka śmierci

Nauczyciel jogi zajmujący się profesjonalną dj'ejką? Ba, nawet nagrywający płytę dla kultowej wytwórni Warp, we współpracy z Flying Lotusem. Szalony jogin z pustyni Mohave zaprasza nas do swojego muzycznego świata.
Sumach Ecks pierwsze muzyczne kroki stawiał na undergroundowej scenie San Diego. Pierwsze wydawnictwa pełnymi garściami czerpały ze słonecznego hip hopu, dodatkowo okraszonego nutką psychodelii. W przerwach pomiędzy nagrywaniem, a kolejnymi sesjami jogi, Sumach grywał w klubach całej Kalifornii. Pewnie zginął by gdzieś w odmętach zapomnienia, gdyby nie gościnny występ na krążku „Los Angeles” Flying Lotusa. Pochodzący z Los Angeles producent zaprosił jogina do zaśpiewania w kawałku „Testament”, który przykuł uwagę szefów wytwórni Warp. Gonjasufi, gdyż pod takim pseudonimem ukrywa się Ecks, pod skrzydłami tej kultowej oficyny wydał najbardziej przewrotowy i niesamowity album 2010 roku.
Korzystając z muzycznej spuścizny Flying Lotusa i Gaslamp Killera, a także własnych wizjonerskich pomysłów nagrał muzyczną lekcję historii podlaną sowicie szaloną psychodelią. Krążek „A sufi and a killer” to wspaniała muzyczna wyprawa po najważniejszych gatunkach muzycznych. Pomysł, zdawało by się karkołomny i niemożliwy do wykonania, jednakże elementem, który wszystko doskonale spaja w jedną całość jest hipnotyczny wokal Gonjasufiego.
Rockowy riff („SuzieQ”), bluesowa zagrywka („Ageing”), a nawet soulowe odloty („Change”) brzmią niczym hipnotyzująca mantra oparta na tłustym bicie. Doskonałym uzupełnieniem tej mieszanki stanowią utwory „Kowboys & Indians”, nawiązujący do klimatów world music, psychodeliczny „Dust”, który sprawia, że unosimy się w powietrzu oraz utrzymany w funkowym duchu „Candylane”, napędzany cudownym basem. Brudne melodie oparte na abstrakcyjnie hip hopowym rytmie sprawiają, że czernieją nam uszy, pokrywając się niemożliwą do usunięcia warstwą audiofilskiej przyjemności.
Autentycznie wizjonerskie dzieło. Wspaniała fuzja łącząca hip hop i eksperymentalną elektronikę ze spuścizną muzyki z Delty Mississpi. Przytłumione brzmienie, wokalny flow, wspaniałe nawiązania sprawiają, że nawet Ron Kovic klęknął przed „A sufi and a killer”.